piątek, 13 września 2013

Czy warto się zmieniać... Czyli jak być sobą

Dzisiejszą notkę chciałbym poświęcić temu czy warto zmieniać się dla kogoś czy może lepiej jednak trwać przy swojej opinii. Chciałbym również poruszyć wątek warunkowania poczucia własnej wartości i tego czy warto opierać je na opinii o nas samych wyrażanej przez osoby trzecie.

A więc...

Pytanie czy warto się dla kogokolwiek zmieniać nurtowało mnie od jakiegoś czasu. Ostatnio mając trochę czasu przemyślałem to i chciałbym podzielić się swoim stanowiskiem. Nie ukrywam,że długo moja samoocena była uwarunkowana opinią innych ludzi,można powiedzieć,że wtedy miałem problem z  zewnętrznym umiejscowieniem kontroli jak to się nazywa w psychologii.W chwili w której to pisze uległo to zmianie o 360 stopni.

Czy warto się dla kogokolwiek zmieniać? Myślę,że nie,ponieważ to zabija indywidualność jednostki nie pozwalając na samodzielne kreowanie rzeczywistości i wzięcie w ręce sterów życia. Poza tym uważam,że zmieniając się dla kogoś przybiera się maskę udając kogoś kogo chciała by w nas widzieć druga osoba. Ponadto kojarzy mi się to z podlizywaniem się i próbą przypodobania się.

Podobnie sądzę na temat opiniowania własnej wartości. jestem zdania,że opieranie swojej samooceny na opinii osób trzecich jest znakiem,że z naszą psychiką coś nie tak,że być może boimy się przejąć inicjatywę i pokierować pewniej swoim życiem. Myślę też,że problem kryje się w samoocenie,gdyż ona ma niebagatelny wpływ na to jak sami będziemy się oceniać oraz podatność na opinie innych ludzi.

Z własnego doświadczenia wiem,że uwarunkowanie poczucia własnej wartości od siebie jest trudne i wymaga wiele czasu. Nie do przecenienia jest tu pomoc psychologa,który pomaga nakierować się na właściwy tor i dojść do odpowiednich wniosków.Niestety należy być gotowym na poświecenie czasu na pracę nad sobą.Tu nic nie wydarzy się za pstryknięciem palców.

A co wy na ten temat sądzicie? jestem ciekawy waszych opinii


niedziela, 1 września 2013

Jak to się wszystko zaczęło...

Rzadko o tym wspominam,ale skoro już się zabrałem za pisanie to opowiem tę historię. Jak to się zaczęło,że polubiłem cięższe brzmienia i zakorzenił się we mnie bunt przeciw zgniliźnie tego świata.

 Na ile pamiętam wszystko zaczęło się jakoś w gimnazjum. Wtedy pierwszy raz miałem okazję zetknąć się w sposób świadomy z celowym identyfikowaniem się z określoną subkulturą jako sposobem wyrażenia swoich poglądów,choć zapewne wtedy było to bardziej pozerstwo niż wyznawanie określonych wartości. Z resztą do dziś mam wrażenie,że w tym okresie nie można być w pełni kontestatorem.

Myślę,że wpływ na cala sytuację miały tez utarczki z rówieśnikami z ,którymi de fakto z racji wychowywania się wśród dorosłych nie potrafiłem się dogadać,gdyż wydawali mi się dziecinni i nie dojrzali. Poza tym szkoła do której chodziłem ze względu na swój charakter powodowała we mnie bunt przeciw chorym zasadom. Glany i czarne ciuchy były w niej piętnowane jako zło i demoralizacja reszty moździerzy. Tak jakoś wyglądało to w gimnazjum.

Potem zaczęło się liceum.To był już inny świat,choć problemy z rówieśnikami nadal były te same. Wtedy tez uświadomiłem sobie jak mało wiem o rocku i muzyce metalowej. Był to okres odkrywania SOAD i Rammsteina. W zasadzie wtedy dzięki internetowi wyrobił się mój gust i orientacja muzyczna w kierunku cięższych brzmień.

Teraz będąc studentem dalej poznaję świat muzyczny,odkrywam nowe zespoły a te które są klasyką szanuję i często do nich wracam, szczególnie do Queen i Aerosmith. Jak to mówią "bunt nie przemija,ale się ustatecznia" :D

A jaka jest wasza historia? Może ktoś zechce się nią podzielić?